2016/09/07

Kilkunastodniowy wypad na rowerach po Green Velo


Dwoje ludzi, dwa rowery, 3 łatki na dętkach, urwany bagażnik, zerwany nypel, pęknięta szprycha, uszkodzony błotnik, wymiana pedałów czyli 2 tygodnie na Green Velo!


Widzieliście może telewizyjny spot reklamujący wschodni szlak rowerowy Green Velo? Aż chce się wskoczyć na rower i ruszyć przed siebie. Na zdjęciach Mariana wygląda tak samo zachęcająco, a w rzeczywistości bywało różnie.

Wyjechaliśmy z Leżajska 15 sierpnia – idealna pogoda, przyjemny asfalcik – zapowiadało się świetnie. Na właściwy szlak wjechaliśmy w Józefowie. Przed Zwierzyńcem zaczęła się nasza przygoda z szutrówkami i leśnymi drogami. Akurat w tamtych okolicach nawet nieutwardzone drogi są nieźle przygotowane do jazdy rowerem. Szlak częściowo prowadził przez malownicze roztoczańskie lasy. Po 100km wstąpiliśmy w Szczebrzeszynie na obiad i to był błąd. Najedzeni ruszyliśmy dalej i kolejne, ostatnie tego dnia  10 km były bardziej wyczerpujące niż poprzednie 100. Z ulgą powitaliśmy widok pola namiotowego i otwartego (!) sklepu. Rozbiliśmy namiot w pobliżu monitorowanych toalet i rozkoszowaliśmy się widokiem zachodzącego słońca nad jeziorem Nielisz.

Ostatni wiatrak na Roztoczu w Szczebrzeszynie.





Jezioro Nielisz

Jezioro Nielisz

Kolejnego dnia o 5:20 radosny dźwięk budzika przypomniał nam, że przecież mamy urlop i pora wstawać. Poranek przywitał nas przelotnym deszczem w trakcie składania namiotu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jacy z nas szczęściarze, kolejny deszcz dopadł nas dopiero tydzień później. Jak tylko trochę się rozpogodziło ruszyliśmy na podbój pagórków, których tam nie brakuje. Tuż przed Krasnymstawem szlak biegnie wzdłuż rzeki Wieprz, drogą wysypaną nieubitym tłuczniem. W pewnym momencie usłyszeliśmy metaliczny brzdęk (rowery tak hałasowały na tych kamieniach, że dziwne, że jakikolwiek dźwięk się przez to przebił) – to właśnie był nypel niebieskiej strzały Mariana. Jak tylko dotoczyliśmy się do Krasnegostawu, Marian otworzył swój warsztat rowerowy pośrodku głównego placu i rozpoczął pierwszą naprawę. Sprawnie się z tym uporał i pojechaliśmy do Chełma, omijając asfaltem piaszczyste odcinki Green Velo. Tam czekał na nas obiad u mnie w domu. Już przed Chełmem u Mariana zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki kryzysu drugiego dnia [o moim kryzysie drugiego dnia za wiele nie będzie, bo wyjechałam 2 dni wcześniej i dopadł mnie na trasie z Zamościa do Leżajska, jak jeszcze jechałam sama; z tego powodu nie ma świadków mojego kryzysu, a był on dotkliwy i powodował postoje co 5km]. Kryzys zaczynał się pogłębiać, Marian starał się go znosić dzielnie, ale usterki nie opuszczały nas tego dnia. Niebieskiej strzale odpadł bagażnik razem z sakwami, miażdżąc o asfalt tylne światło. Przy pomocy druta podarowanego przez lokalnego gospodarza, nasz dyżurny serwisant poradził sobie również z tym problemem. Tak naprawiony bagażnik przetrwał do końca wyjazdu i prawdopodobnie trzyma się do dziś. Po kilku postojach, okraszonych tekstami „już nigdy nie wsiądę na rower”, „chcesz mnie wykończyć” itp. i przejechaniu 120km (mimo skrajnego kryzysu przez ostatnich 40 km – brawa dla Mariana) dojechaliśmy do agroturystyki „Sosnowy Bór” w Sobiborze. Miejsce ładnie położone, tuż przy sobiborskim lesie. Przyjaźni rowerzystom właściciele bez problemu zgodzili się na rozbicie namiotu (co nie wszędzie było takie oczywiste). Zasypialiśmy przy akompaniamencie kwiczących świń z pobliskiej chlewni i helikopterów straży granicznej przelatujących w środku nocy nad namiotem. Ach ten urok strefy przygranicznej.
Krasnystaw

Krasnystaw

Krasnystaw


„Sosnowy Bór” w Sobiborze

„Sosnowy Bór” w Sobiborze

Rano promienie słońca przebijały się przez tropik. Tego dnia czekała nas prawie płaska trasa po asfaltowych ścieżkach rowerowych i szosach wzdłuż wschodniej granicy. W Orchówku zrobiliśmy przerwę, żeby po raz pierwszy w czasie tego wyjazdu rzucić okiem na Bug, popijając oranżadę ze szklanych butelek. Po drodze mijaliśmy parę drewnianych wież, z których rozpościerały się widoki na płaską jak naleśnik okolicę. Za Terespolem zaczęło się chmurzyć i postanowiliśmy rozglądać się za noclegiem. Tak solidnie się do tego przyłożyliśmy, że minęliśmy kilka kwater zaznaczonych na mapie i zorientowaliśmy się kilkanaście kilometrów dalej. W końcu dojechaliśmy do Pratulina. Po objechaniu wsi dwa razy w poszukiwaniu noclegu, trafiliśmy do Sanktuarium Błogosławionych Męczenników Podlaskich, gdzie życzliwy ksiądz pozwolił nam rozbić namiot.

Rzeka Bug

Rzeka Bug



Kostomłoty

Kostomłoty

Parafia unicka pw. św. Nikity w Kostomłotach

Parafia unicka pw. św. Nikity w Kostomłotach

Pratulin

Pratullin

Pratulin
Więcej zdjęć w osobnym artykule Pratulin
Następnego ranka zignorowałam wakacyjny reżim budzikowy i Marianowi udało się mnie dobudzić dopiero po 6.  Wyruszyliśmy do Gnojna, gdzie chcieliśmy przeprawić się przez Bug. Niestety przeprawa była zamknięta. Dzięki temu nikt nie zakłócał urokliwego widoku na rzekę. Po zachwytach nad pięknem i ustronnością tego miejsca skierowaliśmy się do Zabuża. Tam przeprawą promową (a właściwie to platformą ciągniętą na linach przez kilku panów z obsługi) dostaliśmy się na drugi brzeg, do Mielnika. Potem czekało nas parę podjazdów i wiążących się z tym, wyczekiwanych zjazdów. Kilka kilometrów dalej rozpoczął się jeden z odcinków szlaku, który najbardziej dał się nam we znaki. Przez  ok. 15 km jechaliśmy po dziurawych szutrówkach z poprzecznymi koleinami, piaskach i nieubitych żwirach, na których jedynym rozwiązaniem było pchanie niebieskiej strzały Mariana i mojego ciężkiego diabła.  Po drodze przejeżdżaliśmy przez Grabarkę,  w której znajduje się prawosławne sanktuarium. Właśnie odbywały się tam obchody święta Przemienienia Pańskiego i  lawirowaliśmy między licznymi pielgrzymami. W Nurzcu poddaliśmy się i zamieniliśmy szutrowy Green Velo na śliczny, równiutki, cudowny asfalcik, który zaprowadził nas aż do Kleszczeli. Tam znaleźliśmy kolejny klimatyczny nocleg. Nigdzie w okolicy nie było pola namiotowego, więc zdecydowaliśmy się na agroturystykę. Niestety wszystkie pokoje były zajęte, ale właścicielka zaproponowała nam nocleg w chacie po teściowej. Tam czekał na nas pokój z piecem kaflowym, dywanami na ścianach, obrazkami Matki Boskiej przesłoniętymi firaneczką. I oczywiście tradycyjny wychodek, do którego prowadziła droga przez pole minowe (czyt. kurnik). Wieczorem przyszedł czas na naprawę niezawodną, srebrną taśmą przez równie niezawodnego serwisanta mojego naderwanego błotnika, który nie przetrwał próby Green Velo.



Przeprawa promowa Niemirów-Gnojno

Rzeka Bug

Rzeka Bug

Przeprawa promowa Mielnik - Zabuże





Kolejnego dnia odważnie postanowiliśmy wrócić na szlak. W Hajnówce Marian wypatrzył amfiteatr w parku. Tam zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie i suszenie prania na scenie, na której chwilę później zaczęła trening początkująca grupa mażoretek w wieku szkolnym. Ruszyliśmy w kierunku Białowieskiego Parku Narodowego. Prowadzi tam droga przez wioseczki z charakterystyczną dla Podlasia drewnianą zabudową. Przez dzikie ostępy białowieskich lasów dotarliśmy do pokazowego rezerwatu żubrów. Oprócz żubrów znajdują się tam wybiegi tarpanów, wilków, dzików, jeleni, saren, oraz łosi. Po zwiedzeniu rezerwatu ruszyliśmy leśną drogą dalej na północ. Las jest naprawdę imponujący: wielkie dęby, leśne strumienie, powalone drzewa pokryte mchem i porostami. Niestety nie udało nam się spotkać żubra na wolności. Jakiś czas później zrobiliśmy sobie krótką przerwę w lesie. Rozsiedliśmy się wygodnie na mchu tuż przy naszych rowerach. W pewnym momencie usłyszeliśmy:
-„tsssssssssss” 
- Co to?
- Coś w sakwach się przesunęło?
- Może żmija?
Nie, to była dętka Mariana.

Późnym popołudniem dotarliśmy nad jezioro Siemianowskie. Zapowiadało się sielankowo, namiot rozbity tuż przy brzegu jeziora, piękny zachód słońca, później niesamowity, intensywnie pomarańczowy księżyc w pełni tuż nad spokojną taflą jeziora. Niestety to był piątek nad jeziorem. W nocy z każdej strony byliśmy bombardowani muzyką z samochodów, głośnymi rozmowami i radosnymi okrzykami wakacyjnych imprezowiczów.

Amfiteatr w Hajnówce



Białowieski Park Narodowy

Białowieski Park Narodowy

Białowieski Park Narodowy

Białowieski Park Narodowy


 







Jezioro Siemianowskie

Jezioro Siemianowskie


Jezioro Siemianowskie



Po nieprzespanej nocy czekał nas upalny dzień. Wyjechaliśmy w kierunku Białegostoku – stolicy Podlasia. Teren w okolicach tego miasta jest trochę pofałdowany, więc na brak podjazdów i zjazdów narzekać nie mogliśmy. Marian tryskał energią i humorem, najwidoczniej brak snu i upał mu służy. Za Białymstokiem postanowiliśmy odbić ze szlaku trochę na południe, do Śliwna. Ma tam początek ścieżka przyrodnicza przez Narwiański Park Narodowy. Okolica ta nazywana jest czasami Polską Amazonią. Rozlewisko rzeki jest tam dość szerokie, dzieli się na wiele większych i mniejszych koryt wijących się wśród trzcin i zarośli. Znajduje się tam ostoja wielu gatunków dzikich ptaków. Można tamtędy przepłynąć łodzią pychówką z flisakiem, bądź popływać kajakiem. My byliśmy wierni naszym rowerkom i przez rozlewisko Narwi przeszliśmy po drewnianych kładkach i ruchomych platformach. Poziom wody był dość niski, więc w niektórych miejscach przeprowadzenie roweru z kładki na platformę wiązało się w moim przypadku z kolejnymi siniakami. Po przedostaniu się na drugi brzeg pojechaliśmy na pole namiotowe w Kurowie, tuż przy rozlewisku Narwi.



Narwiański Park Narodowy

Narwiański Park Narodowy

 


Pole namiotowe w Kurowie

Pole namiotowe w Kurowie

Następnego dnia odwiedziliśmy Biebrzański Park Narodowy. Jest on położony w rozlewisku rzeki Biebrzy. Popularne są tam spływy kajakowe i spływy tratwami. Okolica jest porośnięta podmokłymi łąkami, na których we wrześniu odbywają się Mistrzostwa w Koszeniu Bagiennych Łąk przy użyciu tradycyjnej kosy. Park można podziwiać z drewnianych wież widokowych. Po przejechaniu ponad 100km tego dnia i dotarciu do śluzy Dębowo na kanale Augustowskim przekonaliśmy się, że pole namiotowe zaznaczone na mapie nie istnieje i musimy szukać szczęścia gdzie indziej. Zrezygnowani i zawiedzeni ruszyliśmy w kierunku Augustowa. Ostatnie 20km przejechałam z dziurawą przednią dętką, którą Marian co kilka kilometrów dopompowywał. Tego dnia padł nasz rekord, przejechaliśmy 136km. Nocowaliśmy nad jeziorem Necko w Augustowie. Marian ponownie otworzył warsztat, żeby załatać moją dętkę. Wieczorem zaczęło padać i taka atmosfera towarzyszyłam nam przez całą noc i kolejny dzień.




Wieża widokowa

Biebrzański Park Narodowy


Śluza Dębowo na kanale Augustowskim

Śluza Dębowo na kanale Augustowskim

Z samego rana, w Augustowie na ścieżce rowerowej posłuszeństwa odmówiła tylna dętka w moim rowerze. Szybka naprawa w deszczu i w drogę. Po kilkunastu kilometrach piaszczysto -błotnistych ścieżek rowery zaczęły wydawać niepokojąco chrzęszczące odgłosy. Z tego powodu i z powodu nieustającego deszczu wróciliśmy na asfalt i ruszyliśmy najkrótszą drogą do Suwałk. Po drodze mijaliśmy kilka pięknych jezior. Niestety z powodu pogody aparaty miały dzień wolny i jechały na dnie sakw. W Suwałkach nocowaliśmy w akademiku PWSZ. To był nasz najdroższy nocleg, ale bardzo potrzebowaliśmy dachu nad głową, żeby wszystko wysuszyć.
Przed nami Suwalszczyzna – polski biegun zimna. Ten rejon na naszej trasie zdecydowanie najbardziej przypadł mi do gustu. Malownicze pagórki porośnięte zielonymi łąkami, na których wypasane są stada krów i koni, liczne jeziorka w dolinach. Znajduje się tam również najgłębsze jezioro w Polsce – Hańcza. Gdzieś wśród tych pagórków poddała się szprycha w błękitnej strzale. Po serwisie dotarliśmy do trójstyku granic w Bolciach. Spotykają się tam granice Polski, Rosji i Litwy.  Po krótkiej przerwie na zdjęcia pod czujnymi okiem kamery obserwującej nas z rosyjskiej strony pojechaliśmy dalej. Kończyły się nam zapasy wody i jedzenia, a od wyjazdu z Suwałk nie mijaliśmy żadnego otwartego sklepu. Po kolejnych podjazdach i zjazdach z ulgą zobaczyliśmy mały wiejski sklepik. Zrobiliśmy zakupy i chwilę później z przeciwnego kierunku przyjechała para niemieckich emerytów na rowerach z napędem elektrycznym. Najpierw nie mogli wyjść z podziwu, że nasze rowery takiego turbodoładowania nie posiadają, a potem nie dowierzali, że przejeżdżamy ok. 100km dziennie. Poczuliśmy się jak wyczynowcy i od razu mieliśmy więcej energii na pokonywanie następnych pagórków. Kolejnym przystankiem były zabytkowe mosty kolejowe w Stańczykach. Robią duże wrażenie, zwłaszcza od dołu. U góry, jak to Marian stwierdził, nic specjalnego, bo co to za mosty kolejowe bez torów. Byliśmy tam świadkami katastrofy lotniczej drona, który rozbił się o górną część jednego z wiaduktów. Wieczorem dotarliśmy na pole namiotowe nad jeziorem Gołdap, znajdującym się na granicy z Rosją.



Jezioro Hańcza

Jezioro Hańcza




 

Trójstyk


Mosty w Stańczykach

Mosty w Stańczykach


Jezioro Gołdap

Jezioro Gołdap

Jezioro Gołdap

Pole namiotowe przy jeziorze Gołdap
Kolejnego dnia przejeżdżaliśmy przez północną część Mazur i Warmii. Nad brzegiem jeziora Mamry w okolicy Węgorzewa podziwialiśmy żaglówki sunące po spokojnej wodzie pod zachmurzonym niebem. W północnej części Warmii zabudowa z drewnianej, charakterystycznej dla Podlasia i Mazur, zaczęła się zmieniać. Pojawiało się coraz więcej murowanych poniemieckich domów, kościołów i krzyżackich zamków. Jednym z miejsc o typowej dla tego regionu architekturze jest wieś Srokowo, przez którą przejeżdżaliśmy. W Barcianach odwiedziliśmy zamek krzyżacki z XIVw., domagający się remontu (i wyrwania brzózek z rynien i dachów).  Zmęczeni długim dniem, z powodu braku perspektyw na nocleg wśród cywilizacji, rozbiliśmy namiot w zagajniku w Dębianach.

Wieża w Gołdapie

Jezioro Mamry

 

Zabytkowy spichlerz w Srokowie
  
Zamek krzyżacki w Barcianach

Zamek krzyżacki w Barcianach
 Rano czekał nas kolejny wyczerpujący odcinek Green Velo. Asfalt, który ciężko nazwać asfaltem, z powodu mnogości dziur i łat przeszedł w wąską leśną ścieżkę, następnie przeistoczył się w jeszcze ciekawsze dla rowerów „kocie łby”, żeby łagodnie zmienić się w poryty koleinami, lekko piaszczysty szutr. Po takiej kilkunastokilometrowej zaprawie po raz kolejny zdecydowaliśmy się wybrać przebiegający nieopodal, równiutki asfalcik, który zaprowadził nas wprost do Lidzbarka Warmińskiego. Tam zwiedziliśmy gotycki zamek biskupów warmińskich. Dalej ignorując szlak skierowaliśmy się na północ.  Nasze objazdy okazały się wyjątkowo udane i szosami z dobrą nawierzchnią, o małym natężeniu ruchu i jednocześnie ładnymi widokami, dotarliśmy do Braniewa, gdzie zatrzymaliśmy się na noc.



Zamek biskupów warmińskich w Lidzbarku Warmińskim

 


Już tylko chwila dzieliła nas od Zalewu Wiślanego. Po krótkim podjeździe naszym oczom ukazała się śliczna zatoczka w Nowej Pasłęce. Później nie było tak kolorowo. Mogliśmy zapomnieć o asfalcie na dobrych kilkadziesiąt kilometrów. Szlak prowadził nieubitym tłuczniem na przemian z betonowymi płytami z dziurami i wystającymi z nich co jakiś czas, grubymi, metalowymi prętami. Marian dostawał pionowego oczopląsu, ja tego nie doświadczyłam, być może dzięki nowszym amortyzatorom w moim ciężkim diable. Nawet jak przez trzciny przebijał się widok na Zalew, baliśmy się spoglądać, żeby nie przeoczyć jakiejś ostrej niespodzianki na drodze. Podjazdów na Wysoczyźnie Elbląskiej też nie brakowało (oczywiście dla ułatwienia wysypanych wymienionym wcześniej tłuczniem). Żeby było choć trochę lżej cały dzień jechaliśmy pod wiatr. W trzęsąco, podskakująco, pchanym stylu dotoczyliśmy się do Tolkmicka, gdzie czekał nas relaks na plaży z widokiem na Krynicę Morską po drugiej stronie Zalewu. Po kolejnych kilometrach betonowych płyt, w Suchaczu wyjechaliśmy na asfalt ignorując szlak. Czekał nas tam długi podjazd, ostatni taki na naszej trasie. Z radością powitaliśmy tablicę Elbląg – Green Velo – KONIEC TRASY. Ale to wcale nie oznaczało końca naszego wyjazdu. Rozbiliśmy namiot na polu campingowym w Elblągu i postanowiliśmy zostać tam 2 dni.

Zatoka przy zalewie Wiślanym

Frombork

Frombork


Nasza ulubiona nawierzchnia

Lunch z widokiem na Zalew Wiślany

Zalew Wiślany



 
Kolejnego dnia, zostawiając rzeczy w namiocie, na lekko wyruszyliśmy do Malborka. Po krótkiej przygodzie z betonowymi płytami, na które skierowała nas dowcipna nawigacja, wróciliśmy na główna trasę i postanowiliśmy trzymać się jej do końca. Znów mieliśmy pod wiatr, ale bez sakw jechało się znacznie lepiej. W Malborku zwiedziliśmy słynny zamek krzyżacki. Budowla i jej bogata historia są naprawdę imponujące. Zwiedzanie z przewodnikiem trwało ok. 3,5h, a na koniec zdecydowaliśmy się jeszcze wejść na wieżę, z której rozpościerały się widoki na płaskie tereny Żuław Wiślanych. W oddali widać było zarys Elbląga. Jednak przed wyruszeniem w drogę powrotną do tego miasta, postanowiliśmy się wybrać na dworzec PKP  i kupić bilety z Gdańska do domu. Pani w kasie na dworcu cierpliwie wklepywała dane kolejnych połączeń na następne dwa dni, żeby na końcu odczytać komunikat „wszystkie miejsca dla rowerów zostały zarezerwowane”.  Dopiero po kilkunastu minutach blokowania przez nas okienka, gdy zarówno my, jak i pani kasjerka traciliśmy resztki nadziei, ostatnie połączenie okazało się tym właściwym. Kupiliśmy bilety! Obędzie się bez urlopu na żądanie! Do Elbląga wracaliśmy tą samą trasą, ale wiatr nas tego dnia postanowił nie opuszczać, tylko od rana zmienił kierunek o 180stopni.






Więcej zdjęć w osobnym artykule Zamek w Malborku
Do Gdańska dojechaliśmy następnego po południa. To był ostatni dzień na siodełku. Po oddaniu rowerów do przechowalni w schronisku młodzieżowym, w którym zamierzaliśmy nocować, wybraliśmy się na starówkę.












Kolejnego dnia czekała już nas tylko podróż pociągiem, a raczej pociągami. W Gdańsku wsiedliśmy do pociągu jadącego z Kołobrzegu do Warszawy. Jak już wepchnęliśmy rowery do wagonu na który mieliśmy bilety i który wskazał nam konduktor, okazało się, że ktoś pomylił tabliczki z numerami wagonów. Tylko w jednym z nich były miejsca na rowery i to nie był ten w którym nasze rowery się znajdowały. Przy pomocy konduktora przerzuciliśmy rowery i sakwy do właściwego wagonu, on zmienił numerację i wtedy zaczęła się wędrówka pasażerów, bo wszyscy siedzieli w niewłaściwych wagonach. Nie ma to jak zrobić na koniec zamieszanie. Potem czekały nas jeszcze dwie przesiadki, mnóstwo schodów, które Marian dzielnie pokonywał z naszymi rowerami i dotarliśmy do miejsc gdzie nasza podróż się zaczęła.




Tekst sporządziła Klaudia, za to bardzo dziękuje.
Zdjęcia Klaudia i Marian.

Trasę którą przebyliśmy rowerami to 1366 km.

Ps. Jeżeli ktoś wybiera się na trasę Green Velo proponuje rower górski, Ja miałem założoną oponę 1.6 i na odcinkach szutrowych o sporym przechyle ciężko było złapać przyczepność. Jeżeli chcesz jechać rowerem szosowym lepiej wybierz inny szlak.

9 komentarzy:

  1. Super przygoda. Ekstra opis, ładne zdjęcia. Super! Ps. ile zrobiliście km. w sumie?

    OdpowiedzUsuń
  2. A kiedy Świętokrzyskie?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na chwilą obecną nie planuje dokończyć Green Velo, mam w głowie inną trasę lecz wszystko okaże się w przyszłym roku.

      Usuń
  3. Świetna relacja i piękne zdjęcia. Gratuluję wytrwałości i samozaparcia:)

    OdpowiedzUsuń
  4. No Marian... Szacun dla Was :-)
    Piękna przygoda i zapewne piękne wspomnienia ...
    Pozdrawiam (Bogdan)

    OdpowiedzUsuń